Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"To było piekło..." Wojna we wspomnieniach Aleksandry Banasiak, podopiecznej Domu Pomocy Społecznej w Jabłkowie pod Skokami

Monika Zaganiaczyk
Monika Zaganiaczyk
Niedawno skończyła 96 lat. Ma siwe włosy, pomarszczoną skórę i zamglone oczy, w których na wspomnienie o wojnie do dziś pojawiają się łzy. Te wydarzenia będą w pamięci pani Aleksandry do końca życia. Opowiedziała nam, co pamięta z tych czasów.

Aleksandra Banasiak - przesympatyczna pani Ola - jest pensjonariuszką Domu Pomocy Społecznej w Jabłkowie. Jak mówi, jest to jej drugi dom, a swoich opiekunów traktuje jak członków rodziny. Spotykam się w DPS-ie, by porozmawiać o rzeczach, które utkwiły w pamięci kobiety na całe życie. Gdy wybuchła wojna, pani Ola miała zaledwie 14 lat. Choć była jeszcze dzieckiem, musiała jak najszybciej wydorośleć. Musiała stać się odpowiedzialna za siebie i za swoją młodszą siostrę.

Pani Ola nie wszystko pamięta. Wiek nie pozwala już odtworzyć w pamięci wszystkich wydarzeń, w których centrum musiała się znaleźć, choć wcale tego nie chciała. Od szefowej DPS-u, pani Marii, która towarzyszy nam w znacznej części rozmowy, dowiadujemy się, że pani Aleksandra w czasie wojny przebywała przez jakiś czas w Warszawie. Nikt nie jest w stanie dokładnie powiedzieć, czy był to akurat czas wybuchu Powstania Warszawskiego.

- To było piekło. Na ulicach toczyły się walki. Słychać było bombardowania. Nasze wojsko przeciwko wojsku Hitlera. Wszędzie było słychać strzały. Ja i moja młodsza siostra ukrywałyśmy się w piwnicach. Trzeba było jeść, więc pełna strachu o własne życie wymykałam się do piekarni na ulicy Puławskiej. Kupowałam tam czarny chleb. Był zrobiony z najgorszej jakości ziaren. Znaleźć w nim można było na przykład siano. Ale sycił, a my tego potrzebowałyśmy - opowiada pani Aleksandra, gestykulując przy tym rękami.

Z opowiadań pani Oli nie dowiadujemy się, jak i kiedy wraz z siostrą trafiły do Warszawy. Wiemy, że ich mama opiekowała się pewną Niemką będącą w ciąży i wraz z nią wylądowała w Legionowie. Pani Ola i jej młodsza siostra Jadzia pojechały do Warszawy z pewnym polskim małżeństwem.

Pani Ola pamięta natomiast początki wojny.

- To był 39 rok. Ojciec był zdenerwowany. Mówiło się już wcześniej, że idą wojska niemieckie, że zacznie się wojna. My mieszkaliśmy w Rogoźnie. Tato kazał mamie pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Mi i siostrze zawiesił na szyjach sakiewki, w których były pieniążki. Na nas leciały już samoloty. Schowałyśmy się pod drzewami. Dojechałyśmy z mamą do Poznania, następnie do Wrześni. Potem wylądowałyśmy w pałacu w Młodziejowicach. Mama kupowała od hrabiny mleko i chleb, żebyśmy mogły przeżyć. Ja byłam dzieckiem, biegałam z dziećmi hrabiostwa. Ciekawska byłam, zajrzałam jaki maja inwentarz. Nie byłyśmy tam długo - mówi 96-latka.

Nie wiemy dokładnie, czy już wtedy dziewczynki i mama się rozdzieliły i trafiły do Warszawy. Wiemy natomiast, że gdy z niej wróciły, pani Ola podjęła pracę w sklepie u Niemca w Rogoźni, natomiast jej siostra została opiekunką do dzieci.

- My wróciłyśmy do domu najpierw. Miałyśmy szczęście, bo nie został zbombardowany. Ludzie różnie gadali. Że nasza mama zwariowała, że już do nas nie wróci. Moja siostra bardzo płakała. Bałyśmy się, co zrobimy bez mamy. Kiedy mama przyjechała do Rogoźna, radość była nieoceniona. Znów byłyśmy razem - mówi.

Pytam o ojca. Oczy pani Aleksandry zachodzą łzami.

- Tato musiał uciekać w innym kierunku. Rozstrzelaliby go, bo angażował się trochę w politykę. Ukrywał się u brata w Koniecpolu pod Częstochową. Tam mieszkała także jego siostra, która dla nich gospodarzyła. Później dowiedziałyśmy się, że został zabrany. Załadowali go na wóz, myślał, że może wywiozą go do obozu. Wywieźli pod las. Kazali łopatą kopać dół, nie głęboki, bo się im spieszyło. Było to miejsce, w którym zostało zakopane jego ciało - mówi z trudem.

A co po wszystkim? Jak nadejście wojsk rosyjskich komentuje pani Aleksandra?

- Baliśmy się. Jechali takimi strasznie ciężkimi czołgami. Aż ziemia drżała jak jechali. Mówili, że oni szukają kobiet. Wie pani, o czym mówię... Bałam się, żeby nie dostać się w ich ręce. Na szczęście nic się nie wydarzyło.

Życie jej nie doświadczało

Pani Aleksandra do dzisiaj ma swój dom w Rogoźnie. Jak opowiada, nie miała w życiu lekko.

- Nie miałam cudownego małżeństwa. Mam jednak dzieci i wnuki, których kocham nad życie. Do dziś w Rogoźnie stoi nasz dom. Do Jabłkowa trafiłam trzy lata temu. Potrącił mnie samochód, kiedy szłam kupić chleb razowy. Trzeba było się mną opiekować. Poprawiłam więc syna i wnuków, by znaleźli dla mnie jakiś dom pomocy w okolicy. I tak jestem tutaj. Rodzina mnie odwiedza, przywozi słodycze, dobrze mi tutaj - podsumowuje pani Ola, sięgając po kawałek świeżo upieczonego ciasta, którym nas poczęstowano.

- Niech pani o mnie nie zapomni - słyszę od kobiety, gdy zaczynamy się żegnać.

Nie zapomnę.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wagrowiec.naszemiasto.pl Nasze Miasto