18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czego Jaś się nie nauczył, to mu Jan wybaczy

AS
Arkadiusz Dembiński
Z Janem Kasprem o polityce życiu i... jabłkach rozmawia Joanna Stefaniak

Lata 50. W niewielkiej miejscowości rodzi się Jan Kasper. To było dziecko rozpieszczone, grzeczne, kujon czy wręcz na odwrót?
- Byłem jedynakiem, rozpieszczanym przez wszystkich. Może dlatego miałem delikatną kondycję. Przeszedłem dwa ciężkie zapalenia płuc, z których ledwo mnie odratowano. Zdążyłem pójść do pierwszej klasy podstawówki, a kiedy byłem w połowie drugiej – wyprowadziliśmy się do miasta. Od początku bardzo dobrze się uczyłem. Lubiłem się uczyć, może w ten sposób dawał znać o sobie kompleks wiejskiego chłopca, który w czymś chciał być doceniony, zauważony. Szybko skończyła się arkadyjska rzeczywistość. Naszą przeprowadzkę odebrałem w kategoriach wygnania, bolesnej konieczności. Czym innym była ona dla moich rodziców i dziadków, szansą na poprawę warunków egzystencjalnych i ekonomicznych. Niestety, nie udało im się jej wykorzystać. Na przełomie dwóch lat po przeprowadzce wszyscy moi bliscy umarli. Zostaliśmy z ojcem sami.

Lubi pan szkołę, w której spędza pan teraz tak wiele czasu?
- W tym roku definitywnie ze szkołą się rozstaję, przechodzę na emeryturę. Nigdy nie ukrywałem, że zawód nauczyciela nie był moim powołaniem, starałem się go jednak wykonywać najlepiej jak umiałem. Wytrwałem w szkole dzięki teatrowi. To było moje prawdziwe laboratorium doświadczalne, dostarczało mi wiedzy o ludziach i sobie, służyło wymianie poglądów, formowaniu postaw wobec świata i autentycznych relacji personalnych. Spektakle nie były celem samym w sobie.

Jaki był młody Janek, kiedy przeprowadził się do Wągrowca? Czy już wtedy wiedział, że to tutaj założy szczęśliwą rodzinę, stworzy teatr i będzie kulturalnym autorytetem?
- Kiedy w 1976 roku przeprowadziliśmy się z żoną do Wągrowca, nic o nim nie wiedzieliśmy. Ale jego topografia, krajobrazowy kontekst od razu nas urzekły. Postanowiliśmy więc zostać. Żona od początku identyfikowała się z rolą nauczycielki, dość szybko awansowała na dyrektora „trójki”. Mnie pomógł przypadek, to on zdecydował o powstaniu teatru. Pierwsza dekada w jego historii upłynęła na klarowaniu profilu artystycznego – im mniej w nim było szkoły, tym więcej było sztuki. Poczułem się po raz pierwszy usatysfakcjonowany, kiedy zrobiliśmy spektakle „Druga nauka chodzenia” i „Powtarzające się ceremonie”. Aktorzy mówili w nich własnym głosem, umieli nie tylko nawiązać kontakt z rówieśnikami, ale również poruszyć starszych. Jeśli chodzi o pojęcie „autorytetu”, według mnie zarezerwowane jest dla indywidualności wyjątkowych, mających szerokie i ponadczasowe oddziaływanie. Nie mam nic przeciwko, gdy przyrównuje się mnie do autorytetu, ale uważam, że jest w tym przesada.

Nigdy nie myślał pan o przeprowadzce do większego miasta i wydaje się do większych możliwości?
- Gdybym nie urodził się na wsi, może byłoby inaczej. A tak ciągle wystarcza mi do życia mikroprzestrzeń, taka na miarę moich aspiracji. Za metropolią nigdy nie tęskniłem. Szczęśliwie dla mojej rodziny złożyło się, że od roku możemy mieszkać na wsi. Oznacza to, że moje życie potoczyło się po kole. Kiedyś – myślę o wągrowieckim epizodzie – prowadziłem dom otwarty, czynny niemal całą dobę. Każdy mógł przyjść, pogadać, zjeść coś. Teraz izoluję się, cenię spokój, poczucie harmonii. Wystarcza mi kilkoro przyjaciół, pies i kot. Innego świata nie potrzebuję.

Teatr Prób, który w tym roku obchodzi 30 urodziny, to już nie tylko szkolny zespół, ale teatr, który zbiera nagrody po całej Polsce. Czy nie jest męczące szkolenie młodego pokolenia, które odchodzi w świat?
- Rytm pracy w teatrze determinowany był rytmem pracy w szkole. Taka sytuacja trwała przez dwie dekady, dla mnie i dla członków Teatru Prób była czymś normalnym, nie dawało się jej zmienić. Każdy, kto był w teatrze, dopiero po jakimś dłuższym czasie może powiedzieć, co mu zawdzięcza. Niektórzy powiedzą, że nic albo niewiele, że tylko miło spędzili wolny czas. Paru jednak powie, że bez teatru gorzej radziliby sobie w życiu, że otworzył ich na ludzi, pozwolił uwierzyć we własne możliwości... Ostatnia dekada nadała Teatrowi Prób nowy profil, są w nim ze mną wyłącznie absolwenci I LO, dziś ludzie około trzydziestki, mający własne rodziny i pracę. To sprawia, że aktualnie funkcjonujemy w obrębie teatrów alternatywnych, w których etykieta „szkolności” czy „młodzieżowości” nie ma zastosowania.

Pracując z młodymi zapewne nieustannie ma pan do czynienia z smsami, nowościami technicznymi, internetem… Odnajduje się pan czy raczej tęskni za „lepszym” czasami?
- Nowoczesna technologia mi nie przeszkadza, traktuję ją jednak w sposób użytkowy. Dość długo opierałem się komputerowi, obecnie nie wyobrażam sobie bez niego funkcjonowania. Ale mam przyjaciela-poetę, który nie uznaje komputera, a mimo to na starej maszynie do pisania wydaje pismo literackie o charakterze ogólnopolskim! Pojmuję czas trochę na sposób buddyjski, tzn. liczy się dla mnie wyłącznie teraźniejszość jako synteza wszystkich czasów. Z tego punktu widzenia, nie dzielę czasu na „lepszy” czy „gorszy”. Nie inny, lecz ten przeżywany właśnie moment jest ważny, konkretnie: tego wywiadu. Teraźniejszość jako wieczna chwila – o to mi chodzi.

Czy lubi pan jabłka?
- Tak, najbardziej twarde, soczyste. Smakują mi ligol, cortland…

Do czego nawiązuje tytuł książki? Czy wiąże się on z jakimiś wspomnieniami sprzed lat? A może to pan jest jednym ze zbieraczy, tylko że talentów?
- Chciałem, aby tytuł mojej książki nacechowany był znaczeniowo. Długo szukałem, a wyręczyła mnie rzeczywistość. W ubiegłym roku zszokowała mnie wiadomość o wypadku samochodowym pod Nowym Miastem nad Pilicą. Zginęło w nim 18 osób, byli to okoliczni zbieracze jabłek, którzy jechali do pracy przeładowanym busem. Tytuł mojej książki, przez aluzję do tego zdarzenia, zyskał wymiar realistyczny, tragiczny, a jednocześnie nie stracił wymiaru uniwersalnego. Wszyscy przecież jesteśmy zbieraczami jabłek, które mogą symbolizować owoce naszej egzystencji.

„Zbieracze jabłek” to książka pytań czy odpowiedzi?
- Nawet nie chce mi się nad tym zastanawiać. Napisałem książkę o życiu, książkę intymną. Autor posłowia, Tadeusz Żukowski, mówi, że to książka, w której „wyeksponowane jest niepowtarzalne widzenie lirycznego kreatora – często przechodzące w wizję”. Nie da się krócej o istocie tego, co napisałem.

Czy ma pan swój azyl, w którym przychodzi wena, czas całkowitego wyciszenia, ucieczka przed szarą codziennością?
- Tak, to mój mały gabinet, w którym są tylko książki, płyty CD i komputer. Tu czytam, regeneruję siły, od czasu do czasu, gdy czuję, że muszę – piszę.

Znany aktor Marek Kondrat po karierze znalazł radość w jednej z portugalskich winnic. Czy Jan Kasper mógłby zrezygnować z teatru, szkoły, poezji na rzecz czegoś innego?
- Pasjonująco przedstawia się ta perspektywa redukcji. Sam jestem ciekaw, z ilu rzeczy potrafiłbym zrezygnować i zacząć żyć jak średniowieczny eremita, koncentrujący się wyłącznie na duchowej kontemplacji. A Marek Kondrat łatwo chyba mógł, zamiast w aktorstwie, znaleźć satysfakcję w łacińskiej formule in vino veritas, po prostu go na to stać.

Mając stabilną pozycję w naszym mieście, mógłby pan z powodzeniem zaistnieć na scenie politycznej, myślał pan o tym, żeby spróbować? Jeśli nie, to dlaczego?
- Wystarczy, że śledzę polityczną karierę mojego przyjaciela Rafała Grupińskiego, przewodniczącego PO w województwie wielkopolskim. Dla polityki musiał zrezygnować z funkcji redaktora naczelnego pisma „Czas Kultury”, z uprawiania interesującej eseistyki i krytyki literackiej. Myślę, że ze stratą nie tylko dla siebie. Polityka jest jednak zaborcza, nie znosi konkurencji. Co do mnie. W ubiegłym roku dałem się namówić na udział w wyborach samorządowych. Nie zostałem wybrany. Drugiego razu nie będzie, z góry dziękuję.

Czy patrząc na to, co dzieje się w kraju ma pan ochotę kupić bilet lotniczy do innego państwa? Utożsamia się pan z jakąś partią polityczną?
- Wkraczamy na teren, którego osobiście nie znoszę. Niemniej jest okazja, aby zadeklarować, że o żadnym moim wyjeździe z Polski nie ma mowy! Mój młodszy syn tego zaś nie wyklucza, jego należałoby więc spytać, co ma na wątrobie. Sympatyzowałem dotąd z PO, ale teraz nawet i ona mnie rozczarowuje. Nie chcę analizować motywów, szkoda na to czasu.

Czy życie przyniosło panu decyzje, których pan nie żałuje, ale jednak trochę się wstydzi?
- Nie wprost, a jednak pyta mnie pani czy się po prostu w życiu nie zeświniłem. Niektórych może rozczaruję, gdy powiem, że umysł i sumienie od tego typu obciążeń mam wolne.

Czy jest coś, czego Jaś się nie nauczył i Jan tego nie umie?
- Jeżeli nawet Jaś czegoś się nie nauczył, np. wielu czynności manualnych, to Jan mu to wspaniałomyślnie wybacza.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wagrowiec.naszemiasto.pl Nasze Miasto